czwartek, 19 lutego 2009

Jeju... ile to czasu minęło. Ile się wydarzyło. Aż strach...

sobota, 29 marca 2008

Viaje a España


Nie przypuszczałem, że tyle czasu zajmie mi powrót na łamy mojego własnego bloga, ale cóż nie będę szat rozdzierał, tylko zajmę się aktualizacją...

Wstaliśmy o godzinie 5:00 w sobotę 30 czerwca, całe mieszkanie puste jak bęben, echo się niesie... O 6:00 przyjechał Cleres, żeby zawieźć nas na lotnisko do Warszawy. Po drodze oddaliśmy klucze od domu przyjacielowi naszego gospodarza.

Droga na lotnisko była całkiem sympatyczna, a to za sprawą kierowcy, sympatycznego i wesołego Brazylijczyka, który z serca oddał nam „ostatnią” przysługę podwożąc nas na lotnisko, za co mu serdecznie dziękuję.

Na lotnisku czekała na nas ciocia Si Dżej moja ulubiona szwagierka. Kupiła nowy aparat, Cleres poinstruował ją jak się robi zdjęcia... i zaczęło się... Pstryk... pstryk... pstryk...na szczęście baterie nie były zbyt świeże.

Pożegnaniom nie było końca... całusy, buziaki i jeszcze raz całusy, można było cukrzycy dostać, aż pani celniczka musiała interweniować, gdyż moja szwagierka przekroczyła dozwolone granice... zarówno pożegnań, jak i żółtą linię namalowaną na podłodze oddzielającą zostających od emigrantów ;) . Celniczka nie wytrzymała: "czy pani leci?, jeśli nie to proszę sie cofnąć za linię". Si Dżej musiała się posłuchać, bo pani nie była w nastroju do żartów.

Między innymi przez te pożegnania ledwo zdążyliśmy do autobusu wiozącego nas do samolotu. Na pokładzie samolotu okazało się, że każde z nas siedzi w innym miejscu. Fajnie, nie? Samolot zaczął kołować i po chwili wzbiliśmy się... nie, nie w pychę... w górę. Wzbiliśmy się w górę. Pomodliłem się przez chwilę, aby dobry Bóg pobłogosławił naszą rodzinę, żebyśmy cali i zdrowi wylądowali, a ponieważ widzicie i czytacie te słowa, to znaczy, że tak się stało. W samolocie okazało się, że jednak są miejsca, więc przesiedliśmy się tak, żeby w miarę możliwości siedzieć blisko siebie. Po kilkunastu minutach dostaliśmy lunch-masakra, ale dzieciom makaron z twarogiem o dziwo smakował. LOT ma paskudne jedzenie, mieliśmy okazję sprawdzić na własnych żołądkach. cdn


czwartek, 31 maja 2007

Za półtorej godziny Dzień Dziecka.

Każdy jest czyimś dzieckiem... ja też. Mama do mnie zadzwoniła z życzeniami. A moje córy zarzucają mnie stosem życzeń, co by chciały dostać na Dzień Dziecka... pomyślimy, zobaczymy.

Dziś miało być tak pięknie miałem sobie pospać, zrelaksować się i zająć czymś przyjemnym. A tu z samego rana wizyta kolegi ze zwalonym kompem, a potem drugiego z robotą papierkową i tak dzień zleciał na grzebaniu się w... brudach. Grunt że wszystko dobrze się skończyło.

Koniec Maja

Do wyjazdu dokładnie miesiąc. Siedzę w domu usiłuję uporządkować wszystko to co do tej pory uzbierałem w swoim krótkim życiu. Człowiek w pewnym momencie uświadamia sobie ile rzeczy nazbierał przez lata, na zasadzie... a może się kiedyś przyda. To "przyda się" przybiera z czasem monstrualne rozmiary, zaczynasz nie mieścić się w pewnych ramach, aż wszystko wybucha. I tu przychodzi z pomocą przeprowadzka , która skłania do refleksji nad tym co "przyda się" a co po prostu trzeba wyrzucić.

...jeździłem dziś poraz pierwszy rowerem, chyba od roku. Po powrocie wszystkie mięśnie dały znać o sobie, ale za to jest satysfakcja i ten ból w mięśniach przynosi pewien rodzaj euforii, a to że czujesz ten ból, to dowód na to że żyjesz... ja w każdym razie żyję.

...praca a w zasadzie jej koniec...Boże, dziękuję. Co za ulga, że nie muszę już chodzić do tej pracy.

...cytat dnia, kolega mowi do dyrektora: ...a ty byś wyżył za taką pensję? Dla mnie bomba