Wstaliśmy o godzinie 5:00 w sobotę 30 czerwca, całe mieszkanie puste jak bęben, echo się niesie... O 6:00 przyjechał Cleres, żeby zawieźć nas na lotnisko do Warszawy. Po drodze oddaliśmy klucze od domu przyjacielowi naszego gospodarza.
Droga na lotnisko była całkiem sympatyczna, a to za sprawą kierowcy, sympatycznego i wesołego Brazylijczyka, który z serca oddał nam „ostatnią” przysługę podwożąc nas na lotnisko, za co mu serdecznie dziękuję.
Na lotnisku czekała na nas ciocia Si Dżej moja ulubiona szwagierka. Kupiła nowy aparat, Cleres poinstruował ją jak się robi zdjęcia... i zaczęło się... Pstryk... pstryk... pstryk...na szczęście baterie nie były zbyt świeże.
Między innymi przez te pożegnania ledwo zdążyliśmy do autobusu wiozącego nas do samolotu. Na pokładzie samolotu okazało się, że każde z nas siedzi w innym miejscu. Fajnie, nie? Samolot zaczął kołować i po chwili wzbiliśmy się... nie, nie w pychę... w górę. Wzbiliśmy się w górę. Pomodliłem się przez chwilę, aby dobry Bóg pobłogosławił naszą rodzinę, żebyśmy cali i zdrowi wylądowali, a ponieważ widzicie i czytacie te słowa, to znaczy, że tak się stało. W samolocie okazało się, że jednak są miejsca, więc przesiedliśmy się tak, żeby w miarę możliwości siedzieć blisko siebie. Po kilkunastu minutach dostaliśmy lunch-masakra, ale dzieciom makaron z twarogiem o dziwo smakował. LOT ma paskudne jedzenie, mieliśmy okazję sprawdzić na własnych żołądkach. cdn